poniedziałek, 2 listopada 2015

Korsyka, szlak gr20 (cz. 4 - 6 i 7 dzień w górach)

31 października 2015, Bergerie des Inzecche 1750m n.p.m. (6 i 7 dzień wędrówki)

W końcu udało się ruszyć :) 



6 dzień to zdobycie najwyższego (chyba) szczytu na Korsyce, Monte Cinto 2706m n.p.m. Poprzednie dwa dni ulewy pozostawiły po sobie ślady. Wszystko spływało nadal w dół, co dawało obraz jakby większość zboczy gór była złożona z małych wodospadów. Poza tym to co było do pewnej wysokości deszczem wyżej padało jako śnieg, lub jeśli było nadal wodą to zamarzało. Śnieg był przyjemnym urozmaiceniem. Natomiast lód sporym utrudnieniem. 



Wchodzenie na szczyt zajęło mi 4 godziny, z czego ostatnia była już wspinaczką z użyciem zarówno nóg jak i rąk.  I podczas tej koncówki oblodzone skały mocno dawały się we znaki. Nie trzeba zbyt dużo wyobraźni by porównać jak but (ręce tez) zachowuje się na suchej skale, a jak na oblodzonej.

Jeżeli chodzi o sam marsz to nie jest zbyt przyjemna góra. Oprócz momentów wspinaczki podchodzi się, a potem schodzi po luźnych kamieniach wielkości pieści. Ucieka to spod nóg, zjeżdża się z tym - nic fajnego. Podchodząc pod górę minąłem dość szycko trójkę Niemców z czego się cieszyłem ponieważ przyjemniej mieć kamienie pod nogami niż np na głowie.


 






Jestem wdzięczny osobom które wyznaczaly szlak. Raz, że jest znakomicie oznakowany, a dwa że nawet przy moim żółwim tempie każdy odcinek robię znacznie szybciej, co działa bardzo motywujaco. W tym wypadku trasę wyznaczoną na 8-10h zrobiłem w 6:45. Miło było dojść do ciekawego schroniska w tym czasie. Noc spędziłem ponownie sam.




Miałem napisać kilka zdań, wrzucić kilka fotek. Żeby nie było długo i nudno. Wyszło jak zawsze. Ehh. No to dzień 7. 



Wychodzę ze schroniska i słyszę kaszlnięcie/psiknięcie. Jest 7 rano, nie wierzę, że już ktoś tu dotarł. Oglądam sie dookoła i wszystko jasne. Wszędzie na skałach muflony. Razem naliczyłem dziesięć. To będzie dobry dzień. (Zdjęcia to typowe "gdzie jest Wally?")





Na mapie znalezionej w schronisku obczaiłem, że powinien to byc najprostszy odcinek. Pierwszy raz zamiast ostrej jazdy w górę, zdobycia szczytu, momentu przejścia granią i ostrego zejścia w dół zapowiadał się przyjemny spacerek. Oprócz godzinnej wspinaczki trasa przypominała pobyty w naszych gorcach, Pieninach. czy Zaplanowałem zrobienie tego dnia dwóch odcinków, ponieważ uciekam przed kolejnym załamaniem pogody. Minąłem pierwszą chatę. Żałowałem ze stoi akurat tu. To schronisko w całości wykonane z kamienia było najładniejszym spotkanym do tej pory. 




Rownocześnie do chaty od drugiej strony doszło francuskie małżeństwo. Poczęstowali mnie jakimś "typowym korsykańskim" wypiekiem. Przyjemnie było poczuć smak czegoś innego niż moje marnej jakości posiłki. Zresztą podczas takiej wędrówki cieszą bardzo małe rzeczy. Co najbardziej? Chyba moment zdobycia góry (teraz już z górki), moment zobaczenia schroniska - mety (czasami nawet 2h wcześniej) i samo dotarcie do mety. Oczywiście jeszcze umycie się! Tym bardziej że woda w strumykach jest zimna. Cholernie zimna. 

Dotarłem do mety. Narzuciłem sobie spore tempo, prawie się nie zatrzymywałem. Cieszę się, zrobiłem dwa odcinki i mocno doskwierają mi plecy i lewy bark. Na miejscu jest mały wyciąg narciarski (czyli jednak poprzedni nie był jedynym). 



Schronisko jednak zamknięte, a teren mało przyjaźnie ogrodzony. Choć jadąc tu zakładałem spanie na dziko w ramach oszczędności (co jest podobno surowo zabronione) to jednak przyzwyczaiłem się do darmowego noclegu w pustych schroniskach. 

Do zmroku 2,5h. Trasa przewidziana na 6h... Nafaszerowanie się czekoladą i jazda. Podczas zachodu słońca zdobyłem szczyt bardziej biegnąc niż idąc. 





Jest dobrze teraz pewnie już tylko z górki. O 18:30 uświadamiam sobie, że wczoraj o tej godzinie już zasypiałem. A było tak ciemno, że nie miało znaczenia czy miałem otwarte czy zamknięte patrzały. Baterie w czołówce tak marne, że świecenie telefonem daje podobny efekt. W momencie gdy ponownie gubię szlak postanawiam rozbić namiot. Takie maszerowanie na ślepo nie ma sensu. 11 godzin marszu z niewielkimi przerwami. Nogi jak z waty, ale jestem z siebie mega zadowolony.

Patrzę przed siebie i wydaje mi się że coś w oddali świeci. Nie mylę się. Chata nie okazuje się schroniskiem, ale w drzwiach czeka na mnie starszy mężczyzna. 
- czy to schronisko
- nie, do schroniska 1,5h drogi
- mogę u Was rozbić namiot?
- proszę bardzo, gdzie chcesz.
Ociąganiem się trochę z wyciąganiem namiotu. Widziałem zerkająca kobietę z głębi pomieszczenia. Czuję, że staruszek zaraz wróci. 
Minęły może dwie minuty, drzwi się otwierają mężczyzna wola mnie i prowadzi do osobnego małego budynku. Pokazuje salę z oświetleniem, ławami, palnikami. Z lodówki wyciąga zimne, miejscowe piwo które prawdopodobnie ktoś musiał tu wnieść, lub zrzucił helikopter. 
- moze byc?
- mersi! Ile płacę? - mam na myśli nocleg.
- Haha, dobranoc.

Para staruszków okazała się miejscowymi strażnikami parku narodowego. Gdybym nie zobaczył światła i rozbił namiot całkiem możliwe ze zostałbym obudzony sporym mandatem. 

Dziękuje, dobranoc!

1 komentarz: